Pochodzą z różnych stron Polski i zajmują się w życiu różnymi rzeczami. Janina Ochojska mieszka w Krakowie i organizuje pomoc dla wielu potrzebujących w ramach Polskiej Akcji Humanitarnej. Zofia jest mieszkanką Świebodzina i w wolnych chwilach wraz z przyjaciółmi z zespołu tańczy na inwalidzkim wózku. Andrzej, który przyjechał z Warszawy, jest inżynierem i wraz z niepełnosprawną żoną, którą poznał w świebodzińskim szpitalu, tworzą bardzo udaną rodzinę. Takich jak oni jest znacznie więcej, a niektórzy mieszkają od dawna poza granicami Polski. Jest jednak coś, co ich wszystkich łączy: są niepełnosprawni, zaradni, aktywni i nazywają siebie sami „dziećmi doktora Wierusza”. Mają też świadomość, że gdyby ich losy nie spotkały się w Świebodzinie, żyliby dziś zupełnie inaczej. Spotkali się niedawno, aby świętować 100-lecie urodzin swojego doktora organizowane przez Specjalny-Ośrodek Szkolno-Wychowawczy w Świebodzinie jego imienia.
W lutym 1949 roku niepełnosprawny dr Mirosław Leśkiewicz, na bazie tworzonego przez prekursora polskiej ortopedii prof. Wiktora Degi ośrodka, powołał do życia w Świebodzinie Zakład Leczniczo-Wychowawczy dla Dzieci Kalekich. W 1951 roku chorego dyrektora zastąpił na tym stanowisku wychowanek i asystent prof. Degi, dr nauk medycznych Lech Wierusz. Jego służba na rzecz dzieci trwała ponad 30 lat. Dzięki kompleksowej metodzie rehabilitacji łączącej leczenie ze zdobywaniem sprawności i nauką, a także motywowaniem większość z nich znalazła godne miejsce w życiu.
Podczas uroczystości w Specjalnym-Ośrodku Szkolno-Wychowawczym im.Lecha Wierusza w Świebodzinie
Ze zbioru Andrzeja Medyńskiego
Wysłuchałam z przyjemnością i odniosłam wrażenie że ,w tamtej biednej powojennej Polsce dzieci i młodzież miała lepsze warunki do leczenia i rehabilitacji niż obecnie . Było może skromniej ale ale atmosfera dawała nadzieję i radość w tym chorowaniu , może się mylę ale mam takie wrażenie :)
Wysłuchałam ze wzruszeniem. Dziś mam 50 lat. I do dziś Świebodzin jest w moim sercu i głowie. Nadał kształt nie tylko mojemu kręgosłupowi, ale i charakterowi. Tyle wspaniałych wspomnień, tyle wygłupów. Siostra Irenka – oddziałowa oddziału R1, „Graf”, który robił nam gorsety – całe życie myślałam, że tak nazywało się jego stanowisko, a wiele lat później zrozumiałam, że to było jego nazwisko. „Pan Magister” od gimnastyki. Brodaty „Dziadek” – ulubiony w szkole. Kaplica… Park i bieżnia … Też pamiętam „zupę nic”…Miałam szczęście spojrzeć w oczy dra Lecha Wierusza choć tylko otarłam się o Niego. Gdy przyjął mnie po raz pierwszy do sanatorium w Świebodzinie 29 grudnia 1979 miałam 7 lat…